Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]





Nowy temat Ten temat jest zamknięty. Nie można w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 1 ] 
Autor Wiadomość
 Tytuł: Spotkanie z "Królem Kaukazu"
PostZamieszczono: 03 lut 2011, 15:57
Offline
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09 sty 2011, 20:32
Posty: 76
Lokalizacja: Radom
Podziękował : 0 raz
Otrzymał podziękowań: 1 raz
Spotkanie z "Królem Kaukazu" (I i II)
O wyprawie do Rosji myślałem zawsze. Ale jak to w życiu - jak były możliwości, to się nie składało. I na odwrót. Aż się to przełamało. Z trudem, bo z trudem, ale jednak. Rosja to wielki i niezwykły kraj. Nie bez zazdrości spoglądałem na tych, którzy mogli podróżować po nim, poznawać, zgłębiać jego tajemnice. Uczucie to łagodziły wyjazdy do innych części świata - do Afryki, Ameryki Północnej i Południowej. Ale brak Rosji na mapie moich podróży był czymś, co było trudne do zrozumienia, uwierało.

Tygiel jakich mało

Gdy myślałem o usunięciu tego dyskomfortu, odruchowo kierowałem się ku Kaukazowi, z jego niezwykłym położeniem na styku Europy i Azji, wielokulturowością, złożoną, znaczoną ścieraniem się Orientu z Okcydentem historią. Prawosławie i islam, cerkiew i meczet, pop i muezin, Rosjanie, Ormianie, Gruzini, Turcy, Czerkiesi, Czeczeńcy, Kabardyno-Bałkarzy, Inguszowie, Osetyńcy, Abchazowie. Ropa naftowa i gaz z jednej strony. Z drugiej, widoczna na każdym kroku kultura pasterska epoki przedindustrialnej - kogo i czego tu nie ma. I to na obszarze niewiele większym niż Polska na wschód od Wisły.
Oczywiście zderzenie światów widać na Kaukazie jak na dłoni. Ale być może najjaskrawszym przykładem wcale nie jest europejsko-azjatycko-arabski styk etniczno-kulturowy. Bardziej dramatyczna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje się konfrontacja między pozostałościami dawnego systemu sowieckiego, a nowym kapitalistycznym porządkiem. Charakterystyczne, że nasi rosyjscy przewodnicy objaśniając nam otaczający świat przeciwstawiali czas przed pierestrojką i po pierestrojce.

Przełom pierestrojki

Nie wiem, jak było przed pierestrojką. Nie widziałem. Teraz widzę ruiny dawnego systemu - Hotel "Inturist" jak z czasów kwitnącego komunizmu, bezludne, zrujnowane bloki mieszkalne, blaszane budy udające sklepy, bary, apteki, rozpadającą się promenadę między merostwem i stojącym niewzruszenie, górującym nad miastem monumentem Lenina w Piatigorsku, beznadziejnie przestarzałą infrastrukturę, konie na śmietnikach rozgrzebujące worki w poszukiwaniu pożywienia, ciężarówki i autobusy jeszcze z czasów pierwszych sowieckich "awtozawodów".
Schowki na podręczny bagaż w Tupolewach i Iljuszynach Aerofłotu mogą pomieścić co najwyżej torebki damskie. Efekt jest taki, że nieco większe torby podróżni wciskają pomiędzy fotele i własne nogi. Co za różnica wobec Airbusa 320, gdzie w schowkach spokojnie mieszczą się nasze pokaźnie wypchane plecaki. W zajmowanym przez nas blockhausie w Ullu-Tau Camp są bojlery na ciepłą wodę. Co z tego, gdy nikt nie potrafi ich podłączyć. Albo nie chce.
Wyruszając na Peak Zimny legitymują nas żołnierze z samotnego posterunku nad rzeką. Pełnią wartę w kolisku z kamieni, osłoniętym kilkoma przerdzewiałymi blachami i płachtą brezentu. Nie ma tu niczego - prądu, ognia, stołu, krzesła, toalety. Gdy w drodze do doliny Irik mijamy ten sam posterunek dwa dni później, panuje przenikliwy chłód i pada grad. W kolisku znalazła schronienie krowa. Stoi, macha ogonem i spokojnie przeżuwa pokarm. Żołnierze siedzą obok na kamieniach i w milczeniu palą papierosy. Ale papiery sprawdzają, uważnie, do ostatniej pozycji.
Gdy któregoś dnia chcemy skorzystać z wyciągu, żeby skrócić sobie wyjście na Cheget - piękny szczyt na południowy-wschód od Terskolu - musimy spasować. Wyciąg stoi, bo nie ma prądu. Można tak ciągnąć bez końca.

Nowa Rosja?

W ten świat wdarła się nowa rzeczywistość. Sklepy są względnie dobrze zaopatrzone. Bez trudu można w nich dostać najpotrzebniejsze produkty. Karty dań w restauracjach i barach oferują całą gamę potraw i napojów. "Art Cafe Nostalgia" w Piatigorsku, do której wstępuję na piwo, gdzie nienagannie ubrani, mówiący po angielsku kelnerzy podają Kaiserschmmarn i scampi w wytrawnym Beaujolais, bez trudu znalazłaby miejsce wśród top-gourmetów zachodnich metropolii, gdzie nie można być celebrytą nie pokazując się w nich.
Obok rozpadających się bud i ruin bliżej nieokreślonych domów wyrastają supernowoczesne obiekty - schroniska, hotele, restauracje. Na drogach pełno Ład, Łazów i innych przeżytków byłego ZSRR. Ale auta najbardziej renomowanych w świecie marek - Mercedesy, Volvo, BMW, Land Rovery, Audi - i to w wersji nie do kupienia poniżej 150-200 tysięcy euro - spotkać tu można częściej niż na ulicach niejednej zachodniej metropolii. Ten rozpasany luksus na czterech kołach ma prawie bez wyjątku czarne szyby. Kto się na nimi kryje? Zapewne ktoś ważny, bo widzimy, jak niektóre limuzyny swobodnie przekraczają wojskowe punkty kontroli.

W sercu Kaukazu

Zachętą do wyprawy na Kaukaz był niewątpliwie również Elbrus - najwyższy szczyt tych gór, a po arbitralnym rozstrzygnięciu dwóch wielkich wspinaczy Austriaka Reinholda Messnera i Amerykanina Steve Bella, także najwyższy szczyt Europy. Przyciągał on moją uwagę z prostego powodu. Miałem już za sobą wejścia na Kilimanjaro w Tanzanii oraz Aconcaguę w Argentynie. Jako najwyższe szczyty Afryki i Ameryki Południowej tworzą one wraz ze szczytami pozostałych czterech kontynentów Koronę Ziemi. Zrozumiałe, że chciałem, aby Elbrus powiększył tę kolekcję.
Pod względem organizacyjnym zadanie to powierzyłem Hauser Exkursionen Int. GmbH w Monachium - wypróbowanemu specjaliście od wypraw i wędrówek po całym świecie. Z Hauserem byłem już na Kilimanjaro i Aconcagui. Miałem więc pewność, że jako operator wyprawy w góry Kaukazu spełni wszystkie moje oczekiwania.
Nie zawiodłem się, oczywiście. 14 sierpnia 2009 Airbusem 320 Aerofłotu pożeglowałem do Moskwy, skąd Tupolew 154 przetransportował mnie do Mineralnych Wód. Stamtąd cała skompletowana przez Hausera 10-osobowa grupa udała się samochodami do Ullu-Tau Camp w Dolinie Adyr'su. Byliśmy w sercu Kaukazu.
Łańcuch tych gór, wtłoczony pomiędzy Morze Czarne i Morze Kaspijskie, ma blisko 1500 kilometrów długości i prawie 130 km. szerokości. 14 szczytów jest wyższych niż Mont Blanc w Alpach, a mniej więcej 100 przekracza 4000 m. Z wysokością wiąże się występowanie w górach Kaukazu dużej pokrywy śniegu i lodowców, co z kolei pociąga za sobą znaczną ilość strumieni i rzek, a przez to niezwykle bujną wegetację w przepięknych dolinach wdzierających się głęboko w łańcuch górski.

Granica kontynentów i kultur

Kaukaz oddziela Europę od Azji. To zlewanie się Wschodu i Zachodu znajduje odbicie w niezwykłej etnicznej i kulturalnej różnorodności regionu, a jednocześnie jest źródłem konfliktów i wojen, spotęgowanych jeszcze rozpadem ZSRR. Wojna Armenii z Azerbejdżanem o Górny Karabach straszyła międzynarodową opinię publiczną groźbą konfliktu na większą skalę w latach 90-tych. A od wojny Rosji z Gruzją minął zaledwie rok.
Kaukaz znajduje się na podobnej szerokości geograficznej co Pireneje, ale panuje tu całkiem inny klimat. Decydujący wpływ na to ma Morze Czarne i Morze Kaspijskie, choć góry otoczone są niemal całkowicie lądem - stepami Rosji na północy, lasami i dalej kręgiem polarnym; na południu zaś rozciągają się pustynie i półpustynie arabskiego Wschodu. Północne zbocza Kaukazu są dużo chłodniejsze i suche. Na południowych panuje klimat subtropikalny.

Kaukaska Arka Noego

Powyżej strefy lasu temperatura szybko spada, nocą w lecie nawet do minus 10 stopni. Ponad granicą wiecznego śniegu, która znajduje się tutaj wyżej niż w Alpach, panuje zimno, które nawet za dnia może nagle spaść do minus 30 stopniu. Dzięki temu na Kaukazie panują znakomite warunki do uprawiania sportów zimowych. W miejscowościach, które odwiedziliśmy - Terskol, Cheget, Elbrus, Asau - natrafialiśmy każdego dnia na licznych sportowców, którzy pracują tutaj nad formą.
Najbardziej stabilna pogoda panuje w drugiej połowie lipca i w sierpniu, chociaż nawet wtedy częste są burze z piorunami, mgły i deszcze, przechodzące w śnieg i grad.
Kaukaz widziany z perspektywy dolin sprawia wrażenie jednej wielkiej oazy roślinności - rozległe lasy, bogata kosodrzewina, szerokie hale, pokryte soczystą trawą i utkane dzikimi kwiatami w różnobarwnych, intensywnych kolorach. Niektóre krzewy osiągają ogromne rozmiary, o wiele większe niż gdzie indziej. Pełno tu kóz, kozic, koziorożców. Wilki, niedźwiedzie, orły występują licznie. Baczniejszy obserwator może zobaczyć płochliwe drapieżniki - rysia, żbika, kunę. Najbardziej powszechny widok to jednak zwierzęta domowe - owce, bydło, osły - które chodzą wolno, często goszcząc na drogach i zmuszając kierowców do ostrożnej jazdy.

Team jak dąb

Zespół poznany na lotnisku w Monachium już na pierwszy rzut oka prezentował się dobrze i świadczył, że nie ma w nim ludzi przypadkowych. Wszyscy obeznani ze światem - Andy, Himalaje, góry Afryki, Tybet, nie mówiąc o Alpach czy Dolomitach. Dobre, solidne wyposażenie, przebijająca z rozmów znajomość gór oraz wysokogórskiego trekingu. Średnia wieku dość wysoka. Najstarszy Rolf - 67 lat. Słowa trzeba z niego wyciskać jak sok z cytryny. Z wyglądu - kawał wyschniętego dębu.
W gronie 60-latków są też Helmut i Walter. Obecność tego drugiego sprawiła mi szczególną radość. W 2000 roku byliśmy razem na Kilimanjaro. Dzieliśmy razem namiot. Po 8 latach prawie się nie zmienił. Twardy, zaprawiony w wysokogórskich wędrówkach. Na długim dystansie prawie bezkonkurencyjny. Przeszedł alpejskimi szlakami Austrię wzdłuż i wszerz. Przewędrował całą Hiszpanię. Dlatego późniejsza kapitulacja na Elbrusie niewiele dla niego znaczyła. Pasją Waltera bowiem nie jest zdobywanie szczytów, tylko chodzenie po górach.

Tybet i podatki

Rok temu Walter był już na emeryturze. Myślał, że nic nie będzie robić, tylko podróżować i przemierzać górskie szlaki. Ściągnęli go jednak z powrotem, zapewniając 14 dni urlopu rocznie. Walter zajmuje się sprawdzaniem tych, którzy sprawdzają w Austrii deklaracje podatkowe. "Kiedy ostatnim razem złapałeś kogoś na ewidentnym szwindlu", pytam. Walter zastanawia się, po czym odpowiada: "15 lat temu". Jak widać, morale podatkowe Austriaków ma się całkiem dobrze.
Arne, Horst i ja tworzymy frakcję 50-latków. Poniżej tej granicy Thomas, Anett i Stefan - w trudnych warunkach Kaukazu sprawdzili się na medal. Wreszcie Stefan, nasz boss. 46 lat, informatyk. Osiem lat temu porzucił swój zawód, żeby poświęcić się największej pasji - podróżom, spotkaniom z ludźmi różnych kultur, fotografowaniu. Gdy rozstał się z informatyką, zlikwidował w domu TV, spakował się i wyruszył w swoją pierwszą daleką podróż - do Wietnamu. Potem do Chin, Tybetu, Pakistanu, Algierii itd. I tak to już się kręci.

Szef wyprawy

Na Kaukazie Stefan jest po raz pierwszy. Tak jak my, też jest ciekawy, co zobaczy i czego doświadczy. Do wyprawy jest świetnie przygotowany - kondycyjnie, organizacyjnie, logistycznie. Manko – nieznajomość rosyjskiego. Widzę, jak go to gryzie. I nie dziwię się. Dla kogoś, kto mówi po włosku i dobrze zna angielski świadomość, że skazany jest na porozumiewanie się w języku, którego nie zna, musi być stresująca. Z problemem tym Stefan jednak doskonale sobie radzi, w czym pomaga mu również, że nasi przewodnicy górscy - Rosjanie, Wiktor i Oleg - mówią trochę po niemiecku, trochę po angielsku.
Drugi atut Stefana jako szefa wyprawy, który obniża barierę języka, to empatia, tolerancja, dobry humor, otwartość i cierpliwość, z jaką radzi sobie w sytuacjach, gdzie - od słowa do słowa, od gestu do gestu i już puszczają nerwy. No i imponujące przygotowanie górskie. Po forsownych wejściach na szczyty i pokonaniu wysokich przełęczy, gdy dobywamy resztek sił, by dociągnąć do obozu, Stefan próbuje jeszcze freeclimbing - wspinaczki po skale bez asekuracji i pomocy technicznej.

Peak Zimny

Od wylądowania w Mineralnych Wodach towarzyszy nam piękna pogoda. W Ullu-Tau Camp spory ruch. Latem przebywa tu blisko 200 osób. Dawniej w Ullu-Tau Camp mieścił się ośrodek szkoleniowy armii, dzisiaj gospodarzem jest Związek Alpinistyczny Rosji. Zajmujemy spory blockhaus. Warunki surowe, o wygodach nie ma mowy. Toaleta wspólna, posiłki w ogólnej stołówce. Nie mamy jednak czasu się nad tym zastanawiać, zresztą wszyscy te warunki znamy.
Następnego dnia po przyjeździe przystępujemy do realizacji programu aklimatyzacyjnego. A ten jest, co dopiero poczujemy, brutalny - najprościej mówiąc. Na pierwszy ogień idzie Peak Zimny - ostry, skalny szczyt wznoszący się na 3466 metrów. Wejście jest uciążliwe, ale teren bardzo urozmaicony, dlatego odwraca uwagę i łagodzi trud i zmęczenie. W górnej partii pokonujemy kilka przejść o charakterze wspinaczkowym.
Na odcinku przedszczytowym, gdzie droga prowadzi po stromej, ostrej grani, Stefan, Wiktor i Oleg zabezpieczają wejście linami poręczowymi. Tu dla Helmuta kończy się spotkanie z Zimnym. Rezygnuje z dalszego wchodzenia. Reszta osiąga cel.
Z wierzchołka, na którym ledwie się możemy pomieścić, roztacza się bajeczny widok. Wielkie, ośnieżone szczyty otaczających gór, spływające potężnymi żlebami, rozlewające się ku ujścia w doliny, białe, a potem szarzejące lodowce, bezgraniczna płachta błękitu nieba w górze, w dole zieleń lasów, łąk i nitki toczących mleczną, lodowcową wodę strumieni.

Pass Granovskovo

Po powrocie z Zimnego obawiam się o swoje stopy. Przypuszczam, że zrobią się na ich pęcherze. Doskwiera mi prawe przedramię, które mocno sobie potłukłem w czasie upadku na kamieniach. O podobnych dolegliwościach mówią również inni. Wszyscy jesteśmy mocno sfatygowani, a przecież to dopiero pierwszy dzień aklimatyzacji. Idziemy szybko spać. Następnego dnia znów czeka nas trudna przeprawa.
Tym razem celem jest Granovskovo Pass - przełęcz w południowo-wschodnim łańcuchu gór. Długa droga, niezwykle malownicza, odludna. Na trasie liczącej dobrze ponad 30 kilometrów, które przewędrujemy, nie spotkamy ani jednego człowieka. Spotkamy za to lawiny. Widzimy ich trzy albo cztery - śnieżne i kamienne. Walą niepowstrzymaną siłą wielkimi żlebami w dół. Gdy lawina się "zrywa", rozlega się huk jak po eksplozji bomby. Łomot, który nawet z daleka napełnia strachem. Uczucie grozy silne jest zwłaszcza, gdy schodzą lawiny kamienne. Są głośniejsze i dłużej trwają. Ale wynika to też z tego, że w każdym wspinaczu silna jest obawa przed kamieniami spadającymi w dół - zwłaszcza przy schodzeniu.
Pass Granovskovo wymaga od nas wielkiej wytrzymałości. Dochodzą do tego trudności techniczne. Idziemy z kompletnym wyposażeniem alpejskim - raki, czekan, liny, uprząż wspinaczkowa. Dochodzimy do terenu mixowego - skała, śnieg, lód. Marsz w górę przeradza się w długie pokonywanie zboczy o nachyleniu dochodzącym do 40 stopni. To dużo. Przed właściwą przełęczą pokonujemy odcinek w śniegu, prawie pionowy. Tu każdy krok jest dosłownie na wagę życia. Wiktor, Oleg i Stefan ubezpieczają nas. To ważne, bo poczucie względnego choćby bezpieczeństwa ma ogromny wpływ na samopoczucie. Decyduje o pewności siebie, dodaje sił, sprawia że krok jest pewniejszy.

Lodowcowy aquapark

Koło południa - nie wiem, bo nie patrzę na czas - osiągamy przełęcz. Jesteśmy na wysokości 3900 metrów. Po lewej i prawej, przed sobą i za, piękne, strzeliste szczyty Mestia Peak, Gumatchi Peak, Baschkary. Na horyzoncie, oddalony o wiele kilometrów ale doskonale widoczny cel naszej wyprawy - Elbrus. Ośnieżony stożek nawet z tej odległości wygląda wyniośle i groźnie.
Przełęcz Granovskovo ma odnogę, która upodabnia ją do litery "T". Na ślepej "stopce", po której na kilkaset metrów urywa się grunt, fetujemy. A potem schodzimy, zanim śnieg zacznie "puszczać". Z powrotem, tą samą drogą, którą po pokonaniu najbardziej zdradliwego odcinka widzę trochę inaczej.
Mianowicie, sporą część drogi przemierzamy po lodowcu. Idę po hektarach wiecznej zmarzliny, lodu. Powierzchnia usiana głazami - mniejszymi i większymi. Porowata. Gdy schodzimy, jest już po południu. Słońce zrobiło swoje. Pod wpływem ciepła lodowiec ożywa. "Poci się". Tysiącami drobnych strużek spływa z niego woda, gromadząc się pod koniec dnia w prawdziwe rzeki, które płyną raz po powierzchni, raz giną w szczelinach, powodując że we wnętrzu lodowca dudni, grzmi, kipi. Chwilami mamy problem. Przekraczać musimy rwący żywioł, co wymaga zdwojonego wysiłku i ostrożności.
Gdy słońce zajdzie i powróci zimno, cały ten gigantyczny aquapark zastygnie, powróci do stanu szklistej skorupy. Tylko z jego wnętrza, gdzie panuje temperatura ciut powyżej zera, będzie toczyć się woda, zasilając bez ustanku spływające ku dolinom strumienie i rzeki.

Aklimatyzacja daje wycisk

Po powrocie do Ullu-Tau Camp informuję Stefana, że mam na stopach pęcherze. "To niedobrze", odpowiada i radzi dobrze opatrzeć je maściami i plastrami. Od Horsta słyszę, że to koniec. Paznokcie u nóg ma sine i z pewnością będą schodzić. Jeszcze tylko Elbrus jest w stanie zmobilizować go do większego wysiłku. Widzę, że drobne rany i otarcia na nogach opatruje Walter.
Po oględzinach własnych stóp stwierdzam przyjemnie zaskoczony, że żadnych pęcherzy na nich nie ma. Dokuczały mi odparzenia, które nie wymagały zabiegów medycznych i w ciągu kolejnych dwóch dni minęły bez śladu. Szybko goją się także stłuczenia i zdarcia naskórka na przedramieniu, których nabawiłem się na Zimnym. Cieszę się, że nie mam trudności aklimatyzacyjnych, jak ból głowy, brak apetytu, bezsenność, gorączka czy nudności, na które narzekają inni. Tylko rozbity jestem okropnie. Tego się jednak nie boję.

Koiavgan Pass z Rasputinem

Trzeciego dnia atakujemy Przełęcz Koiavgan na wysokości 3650 metrów - bez Helmuta i Horsta. Zakładamy, że dokonamy jej przejścia. Wejdziemy jedną stroną, zejdziemy drugą. Plan realizujemy w całości.
Droga na Koiavgan Pass pnie się stromo. Prowadzi przez wszystkie strefy alpejskie - bujne lasy i łąki, nagą skałę, wieczną zmarzlinę. Znów widzimy i słyszymy lawiny. Powyżej 3000 metrów pokonujemy trudne stromizny w skale i śniegu. Miejscami jest bardzo ryzykownie. Zwłaszcza gdy pokonujemy teren pokryty drobnym wulkanicznym gruzem i żwirem. Usunięcie się kawałka takiego zbocza grozi upadkiem z nieobliczalnymi konsekwencjami. Na szczęście grunt jest dość mocny. Pomaga także ostrożność, którą zachowujemy przy każdym kroku.
Po 7 godzinach stajemy na przełęczy, z której rozciąga się wspaniała perspektywa na wschodni i zachodni Kaukaz. Pogoda jest piękna. Świeci słońce, wieje lekki wiatr. Powietrze jest czyste i pozwala widzieć na dziesiątki kilometrów. Cieszymy się tym widokiem do woli.
Naszej radości bez specjalnego wzruszenia przygląda się Rasputin. To pies, a raczej suczka, mieszaniec, który przyłączył się do nas po drodze. Wchodziliśmy coraz wyżej i wyżej, a on z nami. Wydawało mi się niemożliwe, aby pies mógł przebyć taką drogę, ale myliłem się. Rasputin, jak nazywa naszego czworonogiego towarzysza Stefan, nie tylko osiągnął przełęcz ale także zszedł z nami na drugą stronę. Być może nie była to jego pierwsza taka wyprawa.

Kaukaz light

Program aklimatyzacyjny przed wejściem na Elbrus był bardzo forsowny. Nie ograniczyliśmy się jednak tylko do niego. Niezwykle miłym, kojącym trudy wspinaczki, a przy tym niezwykle ciekawym poznawczo, były "rajdy" nad jezioro Czikitar (3260 metrów n.p.m.), w którym część z nas zażywała orzeźwiającej kąpieli (w temperaturze 5 stopni C), nad malowniczy wodospad położony 17 km od Terskolu, wreszcie wyjątkowo piękną doliną Shkheldy do podnóża liczącego 4800 metrów szczytu Uszba.
Trasa doliną Shkheldy zawierała dwa emocjonalne elementy. Pierwszym była napotkana tutaj tablica upamiętniająca dwoje młodych Polaków - Mirosława Sawickiego i Martę Rogalską. Oboje zginęli na lodowcu Uszby w 2005 roku. Mieli 29 i 28 lat. "Pan wezwał ich do siebie z lodowca Uszby, powierzając mu i temu krajowi ich ciała, bo "wy jesteście solą dla ziemi" (Mat. 5,13)", czytam inskrypcję na mosiężnej tablicy. W drodze powrotnej zatykam za tablicą skromny bukiecik kwiatów.
Mocne wrażenie robi na mnie lodowiec. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Wiktor prowadzi nas przez potężną formację skalną, która jak wał obronny zagradza drogę. Na jednym z głazów wielkości domku jednorodzinnego widnieje data - 1928. Wiktor mówi, że w tym roku znajdowało się tu czoło lodowca. Dzisiaj cofnęło się ono prawie o 1,5 kilometra. Czyż trzeba lepszego dowodu na ocieplenie klimatu?

Potęga lodu

To właściwie koniec tego etapu wyprawy, ale nalegam na dotarcie do czoła lodowca. Nigdy nie miałem takiego kontaktu. Zawsze chciałem zbliżyć się do lodowca tak, aby dotknąć końca jego jęzora. Stefan zgadza się. Po godzinie wędrówki po rozległym rumowisku skalnym, który uświadamia potęgę natury zamkniętą w lodowcu, w 5-osobowej grupie docieramy do celu.
Stoję przed potężną, lśniącą od wewnątrz akwamaryną ścianą, jakbym stał przed klatką schodową kilkupiętrowego budynku. Czuję jej zimno. Ściana jest mocno nachylona, fragmentami pionowa. U jej podnóża rumowisko ogromnych głazów i brył lodu. Wypływa spod nich woda. Zasilona dziesiątkiem innych strumieni z tego samego praźródła zamieni się rzekę, która po przebyciu setek kilometrów znajdzie ujście w morzu.
Gdy od tej masy odrywają się bloki lodu, mówimy, że lodowiec się "cieli". Tu wynikiem "ocielenia", które prawdopodobnie zdarzyło się niedługo przed nami, są trzy bryły, każda wielkości domku letniskowego.
Mimo ostrzeżeń kolegów, podchodzę bliżej, całkiem blisko. Przeciągam dłonią po jednej z brył - raz, drugi, trzeci. Jest martwa, zimna i ...mokra. Dosłownie zgarniam z niej wodę. Po krótkiej chwili wycofuję się. Słusznie, bo z lodowca co chwila odrywają się jakieś fragmenty. W pewnej chwili widzimy niecodzienny, prawdziwy spektakl natury. Z górnej warstwy lodowca odrywa się blok skalny. Olbrzym wielkości dostawczego busa wali się z hukiem do strumienia, miażdżąc pomniejsze kamienie, wzbijając kurz i fontanny wody na kilka metrów. Czujemy jak ziemia drga od uderzenia. Fascynujące.

Kaukaz poetów i pieśniarzy

Poza Elbrusem, któremu poświęcam tutaj odrębne miejsce, oraz opisanym już ciężkim etapem aklimatyzacyjnym, do spokojnych, poznawczo ciekawych elementów kaukaskiej wyprawy zaliczyć należy z pewnością wizytę w muzeum alpinizmu im. Włodzimierza Wysockiego w miejscowości, której nazwa nikomu nic nie mówi - Tegenekli.
Budzi ono moje zainteresowanie ze względu na osobę patrona. Co ma Wysocki - poeta wyklęty, jedyny, który potrafił wyśpiewać to, co w duszy rosyjskiej, buntownik, kultowa postać kontestującej sowiecki system artystycznej awangardy, ulubieniec moskiewskiej bohemy w czasach obowiązywania breżniewowskiego modelu kultury - otóż co ma Wysocki wspólnego z Kaukazem i alpinizmem?
Okazuje się, że ma. Na tyle, aby znaleźć miejsce w tutejszym muzeum. Oczywiście, ta część ekspozycji przyciąga moją największą uwagę. Z ciekawością i wzruszeniem oglądam pamiątki po artyście - listy, fotografie, plakaty z koncertów, zdjęcia filmowe i teatralne, stare nagrania i płyty. Oglądam Wysockiego, a po głowie wciąż mi chodzi inny bard i poeta - Jacek Kaczmarski, mój kolega redakcyjny z Radia Wolna Europa. Tyle mieli ze sobą wspólnego. Nawet przedwczesna śmierć ich połączyła.
Niektórzy z nas chcą muzealny aspekt wyprawy rozszerzyć. W Piatigorsku jest muzeum Michaiła Lermontowa, który odwiedzał miasto i tu zginął w sławnym pojedynku, sprowokowanym przez rosyjskiego oficera. Niestety, brakuje czasu. Szkoda, bo warto byłoby w ten sposób przypomnieć wielkiego rosyjskiego romantyka. W nadziei, że nadarzy się taka okazja, trzeba będzie zadowolić się lekturą jego wierszy. Tymczasem przypominam sobie słowa z pięknej kaukaskiej opowieści Lermonotowa „Demon”: Wśród tych gór zwycięski, mężny / O całą głowę wyżej stał / Kazbek, Kaukazu car potężny / W turbanie złoto-śnieżnych skał. Odnoszą się one wprawdzie do gruzińskiego Kazbeku, ale nie ma wątpliwości, kto jest prawdziwym władcą tych gór. I że jest to Elbrus.



Spotkanie z "Królem Kaukazu" (II)
(Walka o szczyt)

Pierwszy etap programu aklimatyzacyjnego przed podejściem do Elbrusa - Peak Zimny, Pass Granovskovo, Koiavgan Pass - mieliśmy jeszcze świeżo w kościach, gdy szef naszej wyprawy Stefan oznajmił: mam dla was ważną wiadomość, prognoza pogody na następne trzy dni jest bardzo dobra. Jeśli się zgadzacie, możemy atakować szczyt natychmiast.
Mimo zmęczenia trudami aklimatyzacji w pierwszych dniach wyprawy pamiętamy, że pogoda w rejonie najwyższej góry na Kaukazie jest bardzo niestabilna. Kiedy się zmieni, nie wiadomo. Czasem w ciągu kilku godzin, przy czym zmiany są z reguły radykalne. Zimno i wiatr przychodzą nagle, tak samo jak nagle ustępują ciepłu i spokojowi w powietrzu. W każdym razie wiadomo, że "okienko pogodowe" uchyla się na krótko. Kto tego nie wykorzysta, na następną okazję może długo czekać, o ile w ogóle się jej doczeka.

Prometeusz, Amazonki i Wieża Babel

Zgadzamy się od razu. Nikt z nas nie zawraca sobie głowy zmianą programu aklimatyzacyjnego i przyspieszeniem działań na Elbrusie. "Król Kaukazu" to nasz główny cel. Jego osiągnięciu podporządkowujemy pozostałe elementy wyprawy. 20 września rano jesteśmy spakowani, po czym opuszczamy hotel, udając się do Asau, gdzie znajduje się stacja kolejki linowej.
Gdy mówię, że Elbrus to nasz główny cel, nie przesadzam. Po pierwsze, to najwyższy szczyt Kaukazu. Po drugie, najwyższy szczyt Europy, a wraz z tym jedna z siedmiu gór stanowiących tzw. Koronę Ziemi. Po trzecie, to soczewka regionu otoczonego wieloma mitami i legendami. Tu z nakazu starożytnego boga Greków Zeusa miał być przykuty do skał Prometeusz, któremu przylatujący co dnia orzeł wyszarpywał wciąż odrastającą wątrobę. Była to kara za wykradnięcie bogom na Olimpie ognia i przekazanie go ludziom.
O więzionym na Kaukazie Tytanie wspomina już w II wieku p.n.e. Apollodoros z Aten. "Prometeusz, z wody i ziemi ulepiwszy ludzi, dał im też, w tajemnicy przed Zeusem, ogień, ukrywszy go w łodydze narteksu (kopru). Kiedy Zeus dowiedział się o tym, kazał Hefajstosowi przykuć jego ciało do góry Kaukazu"
W Rozmowach tusculańskich Cycerona o swojej męce w górach Kaukazu opowiada również sam Prometeusz.

Z samego siebie wyzuty, udrękę
Znoszę i łaknę kresu cierpień w śmierci,
Ale Jowisza wola ją odpędza,
I trwa pradawna, nabrzmiała wiekami
Przeraźliwymi, męka w moje wbita
Ciało, z którego, roztopione w słońcu.
Krople krwi ciekną wciąż na głas Kaukazu

Kaukaz miał być też krainą, gdzie żyły Amazonki - wojownicze niewiasty, które wychowywały tylko dziewczynki, narodzonych zaś chłopców zabijały, i które usuwały sobie pierś, żeby móc lepiej władać bronią.
W kaukaskiej Wieży Babel, gdzie żyje 70 narodowości i gdzie krzyżują się ich języki, Elbrus nazywany jest różnie. W kabardyjskim to Mingi Tau, czyli "góra tysiąca gór"; w perskim - "góra światła". Powszechnie jednak przyjęta jest nazwa Elbrus, a obrazowo - "car" albo "król Kaukazu".

Baza w "beczkach"

Jazda w górę podzielona jest na trzy etapy. Z wygodnych gondoli na pierwszym etapie przesiadamy się do przestarzałych kabin, którymi docieramy do stacji "Mir". Im wyżej, tym robi się zimniej.
Trzeci etap pokonujemy wyciągiem krzesełkowym. Jest trochę karkołomnie, bo zmagamy się z ekwipunkiem. Część zabieramy ze sobą, co jest niewygodne. Wyciąg reaguje na podmuchy wiatru, zimno sprawia, że marzniemy. Utrzymanie się na wąskim krzesełku, z objętościowo pokaźnym i dość ciężkim bagażem, w tych warunkach pogodowych, mając pod stopami tylko powietrze, a 30 metrów niżej nagie skały, zmusza do zaciśnięcia zębów. Część ekwipunku wjeżdża sama. Na stacji końcowej Garabaschi odbierają ją ci, którzy dotarli tu jako pierwsi.
Botschki, czyli "beczki", są bazą dla wszystkich, dla których celem jest Elbrus. Dawniej baza mieściła się w położonym 300 metrów wyżej schronisku Prijut Odinatcati. Pożar zniszczył je jednak w 1998. Zginął jeden ze wspinaczy, wielu odniosło rany, w tym poważne, bo ratowali się wyskakując przez okna. Schroniska do tej pory nie odbudowano. Widać obecnie, że trwają tam prace ziemne i budowlane, a tablica informacyjna zapowiada przekazanie obiektu do użytku w 2010 roku. Patrząc jednak na tempo robót można przyjąć każdy zakład, że termin ten nie zostanie dotrzymany.

Mała Antarktyda

Dodajmy, że swoją dziwną nazwę Prijut Odinatcati ("Schronisko 11") zawdzięcza jedenastu alpinistom, którzy w 1909 roku przetrwali w nim ogromną burzę.
Baza Botschki to wielki kwadrat, którego boki tworzą barak mieszczący stołówkę, kontenery personelu bazy, wielki magazyn z ocynkowanej blachy oraz rząd ogromnych metalowych beczek, w których nocują przybywający tu wspinacze. Każda beczka może pomieścić sześciu ludzi. "Dziedziniec" bazy wyłożony jest grubymi prawie na łokieć płytami betonowymi. Ich stan jest fatalny. Pod wpływem warunków atmosferycznych płyty uległy częściowej erozji, przesunęły się, wykrzywiły. Trzeba uważać, żeby się na nich nie połamać. Ale widok na Elbrus jest stąd wspaniały. Jak na dłoni widać oba jego wierzchołki i drogę, która do nich prowadzi.
"Król Kaukazu" nie jest podobny do innych stromych, skalistych, pokrytym śniegiem i lodem szczytów. To wygasły (twierdzi się również, że wciąż aktywny), dwuwierzchołkowy wulkan, pokryty grubą, sięgającą miejscami kilkaset metrów pokrywą lodu, którą tworzy około 70 mniejszych i większych lodowców. Pokrywa liczy 145 kilometrów kwadratowych, dlatego Elbrus często nazywa się Małą Antarktydą.

Elbrus - krótka historia zdobycia

Do poznania, a następnie zdobycia Elbrusa w znacznym stopniu przyczynili się zachodni Europejczycy, którzy zwrócili się ku Kaukazowi, gdy w Alpach zabrakło wyzwań - zdobyto większość wysokich szczytów, dokonano trudnych przejść, wytyczono nowe nieznane drogi.
Ale również Rosjanie zapisali tutaj świetną kartę. Ich zdaniem, jako pierwszy na niższym, wschodnim wierzchołku Elbrusa (5621 m.) stanął Killar Kaszirow, przewodnik dowodzonej przez generała Emmanuela rosyjskiej ekspedycji naukowej, który samotnie osiągnął ten szczyt w lipcu 1829 roku. Na Zachodzie uważa się, że pierwsi na wschodnim wierzchołku byli Brytyjczycy. Ale dopiero w 1868 roku.
Zgoda panuje natomiast, że na zachodni, wyższy wierzchołek (5642 m.) jako pierwsza weszła w 1874 roku 5-osobowa ekipa brytyjska. Niekwestionowane są także zasługi, które w poznaniu Elbrusa poniósł topograf A.W. Pastuchow, od którego pochodzi nazwa charakterystycznej formacji skalnej, otwierającej klasyczną południowo-wschodnią drogę na najwyższy szczyt Kaukazu.
Przed rewolucją bolszewicką w 1917 roku na obu wierzchołkach stanęło zaledwie ok. 20 grup rosyjskich i zagranicznych wspinaczy. Aktywność rosyjska na górze zwiększyła się, gdy ZSRR włączył się do wojny przeciwko III Rzeszy, a także po wojnie, gdy Rosjanie na szeroką skalę podjęli na Kaukazie działalność alpinistyczną.

Szaleństwo Shackletona

Niestety, nie znamy jej szczegółowo. Białe plamy występują przede wszystkich w latach poprzedzających wojnę i w okresie stalinizmu. Nie ma pewnych świadectw, co działo się na Elbrusie, gdy ZSRR starał się udowodnić światu, że wszystko, co z nim związane, również alpinizm, jest najlepsze. Wersja oficjalna, pokazywana w muzeach alpinizmu w tym regionie, staje często w sprzeczności z opowieściami o szaleńczych szturmach na Elbrus i ofiarach, które one pociągnęły. Żywa do dziś jest np. historia grupy komsomolców, którzy w 1936 roku bez żadnego przygotowania i sprzętu, porwani tylko bolszewickim zapałem, wyruszyli na podbój "Króla Kaukazu". Zginęli wszyscy.
Słucham tych opowieści chętnie, ale też poddaję je krytycznej ocenie. Ilu ludzi straciło życie, brak wiarygodnych danych. A szaleńcze szturmy? W wyprawach w góry - i w ogóle we wszelkich pionierskich wyzwaniach - zawsze jest coś irracjonalnego, przeczącego zdrowemu rozsądkowi. Kto wystawia się dobrowolnie na brak tlenu i ryzyko śmierci z tego powodu? Czy naprawdę rozsądek albo zdrowy rozum pchał Edmunda Hilary'ego i Sherpę Tensinga na Everest? Czy to one kierowały Ernestem Shackletonem, gdy w 1914 roku wyruszał, by dokonać wielkiej transantarktycznej przeprawy? Cóż znaczyło wtedy ich wyposażenie wobec dzisiejszych cudów techniki, komunikacji, nawigacji?
Hilary mógł zdać się tylko na siebie i Tensinga. Shackleton zaś mówił załodze Endurance: "Obiecuję wam wyrzeczenia, zimno i głód. Być może wielu z was z tej wyprawy nie wróci. Ale jedno mogę wam przyrzec: że historia będzie o was mówić".
Gdy uwięziony w lodach Endurance został zmiażdżony, Shackleton płynął otwartą łodzią 1200 kilometrów po najbardziej burzliwym morzu świata, żeby sprowadzić pomoc i uratować załogę. Nie miał nic prócz własnej niezłomności, intuicji i gwiazd, które wskazywały drogę - gdy niebo nie było zachmurzone. Dopłynął.
Wielkie słowa, wielkie czyny. Możliwe tylko wtedy, gdy nie rozsądek i trzeźwa rachuba nimi rządzi lecz szaleństwo, ciągły niepokój, zrywająca wszelkie ograniczenia i więzy żądza poznania?

Życie w "beczce"

Elbrus wymaga wytrzymałości i aklimatyzacji. Technicznie nie stanowi wyzwania, ale długa, trwająca od 7 do 9 godzin droga, ogromnie nużące podejścia zwłaszcza południowym zboczem wschodniego wierzchołka, a potem ścianą wierzchołka zachodniego do skalnej grani, za którą teren się spłaszcza, wystawiają wspinaczy na wielką próbę. Wedle częstej opinii, tu się pokazuje, czy ma się wytrzymałość, odporność i siłę woli, aby atakować Aconcaguę, Mt. McKinley, a w końcu może nawet Mt. Everest.
Z Botschki przyglądam się Kaukazowi. Wzrok biegnie ku wspaniałym, zielonym dolinom, wielkim lodowcom, stromym ścianom z granitu, imponującym szczytom. Świat skał, śniegu i lodu. Z tej perspektywy ziemia obiecana w zieleni, bieli i szarości, podwieszona do nieba - błękitnego i czystego jak szafir.
W beczkach panują iście spartańskie warunki, ale co ważne, jest stosunkowo ciepło. Śpimy na pryczach, razem z ekwipunkiem, bo nie ma go gdzie złożyć. Na sznurkach, gwoździach i hakach u góry rozwieszamy wilgotne, przesiąknięte potem skarpety, koszule, rękawice. Toalety mieszczą się w dwóch pobliskich wychodkach. O kąpieli czy natrysku nie ma mowy.

Pierwsze starcie

Po przybyciu ustalamy, że następnego dnia aklimatyzujemy się podchodząc do skał Pastuchowa, a kolejnego dnia przed świtem ruszamy na Elbrus. Po południu robimy krótki wypad w tym kierunku. Wieje mocno. Wyjście rano do skał Pastuchowa to już walka z wiatrem. Pokonujemy teren, ale z rosnącym trudem. Wiatr nie ustaje i jest coraz zimniej. Zaczyna padać śnieg. W czasie tego rekonesansu docieramy do podstawy skał. Za grzebieniem z granitowych głazów szukamy na chwilę schronienia przed zawieją, a potem decydujemy, że wracamy do "beczek".
Plan się jednak nie zmienia. Dlatego w sobotę rano ruszamy do ataku. Korzystamy z ratraka, który wspinacze wynajmują, żeby pokonać drogę z Botschki do skał Pastuchowa. Półgodzinna jazda kosztuje 300 euro.
Gdy zasiadamy na platformie ratraka, wieje z ogromną siłą. Wiatr i zimno przenikają przez wszystkie warstwy ubrania. A nie jest ich mało. U siebie doliczyłem się siedmiu. W powietrzu tumany zmarzniętego śniegu, który boleśnie smaga po twarzy. Widoczność najdalej na kilka metrów. Zsiadamy z ratraka, panuje chaos, bo nie wiemy, co robić, a nie możemy się porozumieć. Nie słyszymy nawet wtedy, gdy do siebie krzyczymy. O co chodzi, możemy się domyślać tylko z gestów.

Na deskach, ale nie nokaut

Właśnie w ten sposób dowiaduję się, że akcja zostaje odwołana. Wracamy na ratrak. Po pół godzinie jesteśmy w bazie. Trzęsę się z zimna. Nie potrafię wyrazić ulgi, z jaką powracam do beczki, pryczy i śpiwora.
Następnego dnia mamy głęboko zważone nastroje. W powietrzu wisi pytanie, dlaczego w tych warunkach podjęliśmy akcję. Kontynuowanie jej mogło źle się skończyć. Nie wiemy też, co dalej. Wiatr nie ustaje. W podmuchach osiąga siłę huraganu. Nie ma mowy o jakichkolwiek działaniach na górze. Możemy tylko czekać, aż pogoda się polepszy. A co, gdy prędko to nie nastąpi? Zwątpienie narasta.
W końcu część grupy poddaje się. W niedzielę rano decyzję o zjeździe na dół podejmują Walter i Horst. Helmut już wcześniej pozostał w hotelu. Niespodziewanie dołączają do nich Anett i Thomas. Tenor jest taki, że zamiast siedzieć w Botschki i czekać nie wiadomo jak długo na sprzyjająca pogodę, lepiej wrócić do Terskolu, wykorzystując czas na górskie peregrynacje. Kaukaz to w końcu nie tylko Elbrus.
W południe w Botschki zostaje połowa grupy - Arne, Rolf, Stefan, ja i drugi Stefan - szef wyprawy. Z przewodników górskich - Oleg. Wiktor towarzyszy czwórce, która wraca. Mówiąc po boksersku, jesteśmy na deskach, ale to jeszcze nie nokaut.

Druga szansa?

Niedzieli staramy się nadać praktyczne znaczenie. Na stromych pagórkach pod Prijutem ćwiczymy chodzenie po lodowcu oraz sposoby ratowania się w sytuacji upadku. Stefan objaśnia nam i pokazuje, jak nie wpaść w panikę, co robić. To ciekawa i bardzo potrzebna lekcja. Przede wszystkim jednak czekamy na prognozę pogody - dobrą prognozę. Wiemy, że od tego zależy wszystko. W Botschki trwa odliczanie. Kończy się nam bowiem rezerwacja noclegów, zaprowiantowanie, umowa z kucharką, która przygotowuje posiłki.
Pod wieczór Stefan informuje o prognozie. Ma być dobrze. Słuchamy sceptycznie, ale z nadzieją, że się sprawdzi. Umawiamy się co do ratraka. Przewoźnik już nie zdziera z nas tak, jak za pierwszym razem. Myślę, że sam nie ma pewności, co z tego wyjdzie, bierze więc taniej, być może - jeśli znów się nie powiedzie, żeby nie pognębić nas ostatecznie. Galina przygotuje posiłek na 3-cią rano. Ratrak będzie czekał o 4-ej. Idziemy spać.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Czuwałem cały w napięciu. Około godziny 23-ej zreflektowałem się, że... ależ tak, rzeczywiście, wiatr ustał. Jeszcze zrywa się gwałtownymi podmuchami, które targają linami mocującymi beczki do podłoża. Ale nie wieje już nieprzerwanie ze wściekłą siłą, przerwy między podmuchami są coraz dłuższe. Po północy zapada cisza. Już wiem, że o 4-ej rano ruszymy na Elbrus.

Van Gogh na Elbrusie

Śniegowa gąsiennica "wypluwa" nas koło skał Pastuchowa. Panuje głęboka noc. Ciemno jak w grobie. Tylko gwiazdy lśnią nieprawdopodobnie. Jest zimno. Termometr pokazuje minus 17 stopni. W skąpym świetle lamp czołowych widać śnieg i sylwetki kolegów. Rozpoczynamy długi marsz po pnącym się wysoko ponad naszymi głowami zboczu wschodniego wierzchołka Elbrusa. Śnieg trzyma mocno. Rakami wbijamy się w niego głęboko. Ciężko dysząc, z pulsem, który rozsadza skronie, pokonujemy metr za metrem. Prowadzi Oleg. Grupę zamyka Stefan, który dogląda wszystkiego - marszu, bezpieczeństwa, fotografuje.
Około 5-ej robi się jaśniej. Niebo na wschodzie zabarwia się na perłowo. To zwiastun wschodzącego słońca. Stawiając monotonnie krok po kroku zerkam co chwila w tamtą stronę. Zafascynowany patrzę, jak budzi się dzień. Po kilku minutach świat dzieli ostra kreska - w dół od niej czerń ziemi, ku górze coraz jaśniej i bardziej kolorowo. Perłowa poświata przechodzi w łunę pożaru, która nabiera intensywności. Mieni się kolorami malwy, ametystu, rubinu. Przez tę krótką chwilę mam wrażenie, jakbym oglądał obrazy van Gogha.

Magia słońca

Piękniejszy wschód słońca widziałem tylko dwa razy - zupełnie fantastyczną, nieporównywalną z niczym uwerturę dnia na liczącym 3000 metrów szczycie Haleakala na wyspie Maui w Archipelagu Hawajów oraz świt na Kilimanjaro.
Wschód słońca na Haleakala jest cudem natury, dla obejrzenia którego warto poświęcić - może nie życie, ale naprawdę wiele. Tak musiał wyglądać początek świata - skąpane w purpurze i ogniu chmury, pioruny przelatujące nad głową, widmowe kontury wulkanów, mroczne, zastygłe w geście jakiejś przerażającej żarłoczności paszcze ich kraterów, wyłaniająca się z chaosu i ciemności ziemia.W obliczu tego spektaklu nie zna się innego uczucia, jak oszołomienie, zachwyt, wreszcie... pokora.
Na Kilimanjaro z zapartym tchem patrzyłem, jak słońce biegnie przez niezmierzony kenijsko-tanzański płaskowyż. Światło po kolei wydobywało z ciemności poszczególne jego fragmenty - wzgórza, koryta rzek, kamienie, wkradało się pod korony rozłożystych akacji i przenikało do buszu. Płaskowyż mienił się, połyskiwał, drgał jak wzburzona tafla gigantycznego jeziora. Widziałem, jak słoneczna fala jest coraz bliżej, jak płynie ku mnie, zanurzonego jeszcze w nocy, jest tuż tuż, dotyka stóp, by w jednej chwili skąpać mnie całego w swoim złocie i cieple. Magiczna chwila.

Śnieżna ślepota?

Nie mam, niestety, dość czasu, aby nasycić się tym widokiem. Boli mnie prawe oko. Tak jest od chwili, gdy zaczęliśmy marsz. Początkowo myślę, że jak to się zdarza, pękło drobne naczynie. Ale gdy do tego dochodzi pogorszenie widzenia, zaczynam się martwić. Mija dwie, może trzy godziny. Ból się nie nasila, ale na prawe oko widzę tak, jak przez grubą mleczną szybę - tylko światło, żadnych wyraźnych zarysów. Że też musiało mnie to spotkać!
Podczas krótkiego postoju na przełęczy między wschodnim i zachodnim wierzchołkiem mówię o tym Stefanowi. Pytam, czy mam w oku krwiaka. Przygląda się uważnie. Nic niepokojącego nie widzę, mówi. I uznaje, że doznałem śnieżnej ślepoty - krótkotrwałego upośledzenia wzroku w wyniku intensywnego odbicia promieni słonecznych od lodowca i promieniowania ultrafioletowego. Oleg daje mi swoje narciarskie gogle, żeby osłonić oczy. Jestem zdania, że to nie śnieżna ślepota, tylko porażenie wywołane zimnem, ale to nie pora i miejsce, żeby nad tym dyskutować. We szkłach optycznych, które noszę na co dzień, osłoniętych teraz dodatkowo okularami narciarskimi idę dalej.
Oczywiście, drogi mi to nie ułatwia. Gogle naciskają na oprawę okularów, a te na kość nosową. Po godzinie mam ją dotkliwie pokaleczoną. Chcę się gogli pozbyć jak najszybciej. Poza bólem irytuje mnie zachwianie widzenia pod nogami. Ciągle mam wrażenie, że jedną nogę muszę postawić wyżej albo niżej niż drugą.

Tortura wysokości

Długie podejście ścianą wschodniego wierzchołka kosztuje mnie wiele sił. Ale przejście do siodła między wierzchołkami idzie łatwiej. Cały czas panuje piękna pogoda. Z daleka widzę sznur kolorowych plamek na stromej, potężnej ścianie zachodniego wierzchołka. To wspinacze, którzy mozolnie pokonują ten odcinek drogi.
Gdy na przełęczy docieram do podstawy ściany patrzę ku górze i nie wierzę, żebym dał radę tam wejść. Ściana pnie się ostro. Z dołu nie widać, gdzie się kończy. Nie przyszedłem jednak tu po to, żeby zobaczyć nagą przełęcz Elbrusa i wracać. Zaciskam więc zęby, oddycham głęboko i wbijam raki w zmarzlinę zachodniego wierzchołka.
Idę od punktu do punktu, które tworzą zatknięte w śnieg paliki. Markują one drogę. Po to przede wszystkim, żeby z niej nie zboczyć i nie dostać się na teren poprzecinany szczelinami. Paliki zatknięte są mniej więcej co 20 metrów. Pokonuję drogę od jednego do drugiego, po czym odpoczywam chwilę. Gdy sił ubywa, skracam odcinki, pauzy stają się coraz częstsze. Każde spojrzenie ku górze upewnia mnie, że na próżno się trudzę. Ta droga się nigdy nie skończy. Nie dam rady.

Na wierzchołku Europy

Moi koledzy są przede mną. Idą bardziej rytmicznie, stopniowo oddalają się. W końcu zostaję tylko z Olegiem, który mnie asekuruje. Po pewnym czasie, który wydaje mi się wiecznością, dostrzegam moją grupę na skalnej grani. Odpoczywają i czekają na mnie. Wiem, że grań jest początkiem ostatniej fazy wspinaczki. Nie jest więc tak źle. Ale rzut oka bardziej w lewo przejmuje mnie dreszczem. Widać wierzchołek, ale wysoko, daleko i bardzo stromo. No nie, myślę, nie ma mowy, żebym temu podołał. Dopiero gdy docieram na grań uświadamiam sobie, że droga na szczyt wiedzie inaczej. Najwyższy punkt na Elbrusie leży bowiem w głębi masywu. Dotarcie do niego jest już łatwiejsze i zabiera mi ok. 45 minut.
Koledzy czekają na mnie. Uściski, gratulacje. Jestem potwornie zmęczony, ale cieszę się wraz z nimi. Zdaję sobie zarazem sprawę, że długo na szczycie nie pobędę. Koledzy są tu już od pewnego czasu, a trzeba jeszcze zejść do "beczek", co spacerem nie będzie. Staram się zrelaksować, dać odpocząć obolałym nogom, plecom, ramionom, odprężyć psychicznie. Zarazem podziwiam i fotografuję fantastyczną panoramę rozciągającą się przede mną na dziesiątki kilometrów. Na południe i wschód wspaniałe szczyty ze śniegu i granitu - Uszba, Gumatschi Peak, Mestia Peak, Cheget, Baszkara, Triangular, masyw Irikschat. Na północ - bezkresne, odległe i obce stepy Rosji.

Zejście

Wszedłem na szczyt jako ostatni z zespołu i schodzę ostatni. Na pożegnanie, jak mam to w zwyczaju, dziękuję górze, że mnie wpuściła i składam pocałunek na szorstkim monolicie z kamienia wulkanicznego, który wyznacza najwyższy punkt w Europie. Będę Elbrus wspominał długo i z dreszczem emocji.
Zejście jest monotonnym odrabianiem kilometrów po tej samej drodze. Na szczęście unikam upadków i komplikacji z nimi związanych. Grzęznę za to w śniegu, który słońce stopniowo zamienia w mokre, lepkie ciasto. W połowie drogi zdejmuję raki. Pozbycie się tego ciężaru ułatwia zejście, ale i tak jest ono trudne, przede wszystkim dlatego, że na mokrym śniegu jest ślisko.
Do Botschki docieramy ok. godziny 18-ej. Reszta naszego ekwipunku już czeka spakowana do czarnych, plastikowych worków. Ich widok przypomina mi, w jakich trudnościach znaleźlibyśmy się, gdyby pogoda nie poprawiła się i gdybyśmy akcję na Elbrusie musieli odłożyć na później.

Ciężarówką do hotelu

Wyciąg krzesełkowy nie działa. Schodzimy więc do stacji "Mir". Stamtąd zjeżdżamy do stacji przesiadkowej, gdzie wbrew oczekiwaniom, że dalej w dół pojedziemy wyciągiem, czeka na nas monstrum - wielotonowa ciężarówka z robotnikami kończącymi pracę na rozległym placu budowy wokół stacji "Mir". Pakujemy się na jej pancerny grzbiet. Po ok. 40 minutach, pośród gruzu, kawałków betonu, beczek po ropie naftowej, chwilami z duszą na ramieniu, ale cali i zdrowi docieramy do Asau, skąd samochody zabierają nas do hotelu. Tam odbieramy gratulacje od reszty zespołu, która wycofała się z góry pod wpływem złej pogody. Cieszymy się, ale tym, co nas naprawdę uszczęśliwia, jest ciepła kąpiel.
W Piatigorsku następuje finał wyprawy - szczęśliwej i bardzo udanej. Zwłaszcza, że z naszego zespołu do grona zdobywców Elbrusa dołączyli po nagłym, improwizowanym zrywie Anett i Thomas. Przy pięknej, ciepłej pogodzie kręcimy się po mieście, dokonujemy ostatnich zakupów, wśród których przeważają pamiątki. Wieczorem spotykamy się na kolacji. Hauser funduje, jak miło.

Uczta dla podniebienia

Gościmy w przyjemnej, urządzonej z elementami greckiego antyku "Cafe Fontanna". Słuchamy latynoskiego soft-rocka i rosyjskich przebojów pop. Również co do podniebienia możemy czuć się mile połechtani. Na stół trafiają zimne zakąski - ozorki wołowe, wędzona polędwica wołowa, kurczak w galarecie. Trudno uwierzyć, że może być jeszcze lepiej, ale prawdziwe smakołyki dopiero w drodze - zupa z łososia, mięso drobiowe zapiekane w cieście i kulinarny highlight wieczoru - ragout z młodej wołowiny w pomidorach i bakłażanach. Do tego piwo, a dla koneserów czerwone, wytrawne wino abchaskie.
Trochę żałuję, że nie ma szaszłyka, bo takich szaszłyków jak na Kaukazie - z baraniny, pachnących i soczystych - nie jadłem nigdzie. Cóż, nie ma sprawy, bo kolacja jest naprawdę palce lizać.
Dziękujemy naszym przewodnikom - Wiktorowi i Olegowi - a także Stefanowi. Sprawili się świetnie. Honorujemy ich wysiłek solidnym napiwkiem. Stefan otrzymuje wskazówkę, co ma z nim zrobić. Mianowicie, po powrocie do Niemiec zaprosi swoją przyjaciółkę na elegancką kolację.

Góry między hymnem i elegią

Z "Cafe Fontanna" jedni udają się na spoczynek do hotelu. Drudzy robią jeszcze rundę Piatigorsk by night.
Rano z okien hotelu spoglądamy jeszcze ku południowi, gdzie na horyzoncie wznosi się biały stożek. Zastanawiam się, kiedy stanie się, że Kaukaz zachowa piękno, ale straci wielki, bodajże czy nie najważniejszy swój atut - dzikość, poczucie wolności, harmonię przyrody, przewagę natury nad człowiekiem. Kiedy te góry podzielą los Alp, skomercjalizowanych i zdegradowanych do parku rozrywki dla tych z forsą, a dla uboższych do pocztówkowego landszaftu? I po cichu życzę, aby nie stało się to nigdy, a przynajmniej nie za mojego życia.
Na lotnisku w Mineralnych Wodach przypomina mi się Włodzimierz Wysocki. Słyszę jak śpiewa: Powracamy spod chmur / powracamy znów z gór / Gdzieśmy byli jak zwykle - za krótko. Cholera, przejmujące i prawdziwe, myślę.
Ale pamiętam też, co mówiła Wanda Rutkiewicz, która za pasję i bezkompromisowy aż do zatracenia stosunek do gór zapłaciła w końcu życiem. Mianowicie, że wraca do domu, żeby nie zapomnieć o normalności, nie zwariować od tej wspinaczki, żeby przypomnieć sobie jak smakuje herbata w filiżance, sen we własnym łóżku, rozmowa z bliskimi.
Ja też wracam. Ale nie mam złudzeń, że będę myślał, iż te góry były jak zwykle - za krótko. I niecierpliwie czekał, kiedy znów się z nimi spotkam.

Roman Żelazny - Echo Krasnegostawu




Na górę
 Wyświetl profil  
 
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Ten temat jest zamknięty. Nie można w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 1 ] 


Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  

  stat4u

  Nowości Nowości Mapa Strony Mapa Strony Index Mapy strony Index Mapy strony RSS RSS Lista kanałów Lista kanałów

Powered by phpBB © 2007 Group